„Będą przypadki ujawniania nazwisk autorytetów, o których ja już wiem, a inni się dopiero dowiedzą. Na początku lat 90. wiedza płynąca z tych dokumentów mogłaby zmienić Polskę, a teraz to tylko może wzburzyć ludzi„
Bernadetta Gronek (IPN)
Czy to nie jest prawdziwa przyczyna mobilizacji frontu antylustracyjnego, który właśnie bardzo boleśnie przekonał się, że „archiwa nie płoną”? Niezabitowska trafiona-zatopiona teczką, której miało nie być, zresztą sprawa Karkoszy pokazała, że do zdemaskowania agenta jego teczka wcale nie jest potrzebna, wystarczą raporty zachowane w teczkach pokrzywdzonych (pokrzywdzony Gawlikowski: „Bo jeśli raz w życiu spotkałem się z Henrykiem Karkoszą, rozmawialiśmy w cztery oczy, a z tego spotkania znalazłem w swojej teczce szczegółowy raport podpisany przez „Monikę”, to nietrudno się domyślić, kto jest kapusiem„), kto wie kto następny spadnie ze świecznika (wypowiedź Gronek wskazuje na środowiska mocno wpływowe w początkach transformacji, a mniej dzisiaj). Sprawa Niezabitowskiej mogłaby się skończyć w miarę dla wszystkich bezboleśnie bo Niezabitowska nie jest czynnym politykiem, jest sympatyczna, podpisanie jakiegoś kwitka było w pełni usprawiedliwione sytuacją rodzinną, a kapuś z niej był żaden – wystarczyło nie kręcić i zamiast wmawiać, że teczka sfałszowana, po prostu się przyznać. Przyznanie się, poparte jakimiś wyrazami solidarności ze strony kolegów, pozwoliłoby wyciszyć sprawę, a tymczasem to właśnie obrona nieskazitelności Niezabitowskiej rozkręciła dyskusję o teczkach. Dyskusję, która szybko zaczęła iść w bardzo dziwnym kierunku, i w której zaczęły padać coraz ciekawsze argumenty. Jeśli ktoś nie miał absolutnie żadnych podejrzeń, mógł ich nabrać słuchając wytaczanych przeciw teczkom argumentów, jak choćby ten użyty przez Frasyniuka, że „teczkami chcą zabić Solidarność„. Cóż bowiem musiałoby być w tych teczkach, żeby zabić tak piękną legendę? Przecież informacja o tym, że agentem był „ślusarz z PaFaWagu”, „emeryt z Huty Częstochowa” czy nawet dokooptowany ostatnio do grona zagrożonych lustracją „kolejarz z Koluszek” niczego nie zmieni. Czy dla etosu Solidarności groźne byłoby ujawnienie kilku czy nawet kilkuset teczek szeregowych działaczy? Nie, choćby dlatego, że nikt by się taką informacją nie ekscytował. Agentura wśród zwykłych członków jest dla legendy całkowicie niegroźna. Na jakiej więc podstawie Frasyniuk, który przecież nie wie nawet co jest w jego własnej teczce, zapowiada pogrzeb legendy? Wie coś, czy tylko się domyśla? Nie wiem, ale na pewno nie o ślusarza chodzi. Co ciekawe, historycy z IPN, którzy w przeciwieństwie do Frasyniuka dobrze wiedzą co jest w teczkach, zaprzeczają temu, że etos jest zagrożony (Machcewicz: „Dla mnie teczki są tylko dowodem na to, że Solidarność zwyciężyła„). Legenda Solidarności zagrożona nie jest, choć być może zagrożone są legendy. Potwierdzają to niestety wypowiedzi pracowników IPN, którzy przyznają, że niektóre autorytety nie wytrzymają próby teczek. Zaryzykuję tezę, że środowisko antylustracyjne ma informacje z pierwszej ręki o tym na kogo są jakie kwity oraz które z nich są zagrożone wypłynięciem – świadczy o tym przypadek Niezabitowskiej i jej anonimowej informatorki, która ostrzegła ją o rychłej dekonspiracji. Nawiasem mówiąc, ten przypadek wycieku powinien być dla IPN o wiele bardziej alarmujący niż skopiowanie jawnego katalogu, kto wie ile jeszcze osób odwiedziła „anonimowa kobieta” z informacją o tym co jest w ich teczce i kto wystąpił o odanonimizowanie. Jeśli Rybiński miał rację pisząc, że to prof. Friszke dał cynk Niezabitowskiej, i jeśli dodać do tego dwuznaczną współpracę Friszke z Żakowskim przy akcji ze Staniszkis („przypadkowe” zlustrowanie Staniszkis przed programem), to można spokojnie założyć, że informacje o zagrożeniu teczkowym wyciekają z IPN z odpowiednim wyprzedzeniem, dlatego nikogo teczka Niezabitowskiej nie zdziwiła i nikt się nie rzucił w obronie.
Zanim front antylustracyjny dostał prezent w postaci listy Wildsteina, dopadł inną ofiarę – Zbigniewa Fijaka. Fijak po lekturze swojej teczki uznał, że warto zweryfikować historię krakowskiej opozycji i spojrzeć na nią także przez pryzmat teczek, wymyślił więc projekt badawczy, który zaproponowałFundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego (wbrew temu co później mówił Frasyniuk i inni, nie jest to „fundacja pana Fijaka” założona w celu ścigania agentów pod pozorem badań naukowych ale fundacja założona w 1998 roku przez UJ i władze miasta). Bardzo szybko z Fijaka zrobiono oszołoma, który chce się dorwać do teczek, żeby nimi grać w roku przedwyborczym, choć Fijak nawet nie poprosił o odanonimizowanie danych agentów ze swojej teczki (Fijak: „W papierach, jakie czytam od maja tego roku, znalazłem ich kilkudziesięciu. Mogę wystąpić zgodnie z prawem o ich personalia. Nie zrobiłem tego. Na razie mnie to nie interesuje„). Pod różnymi względami sprawa Fijaka jest podobna do sprawy Wildsteina, warto sobie poczytać jak rozkręcała się afera od grzecznego wywiadu Graczyka do mniej grzecznego wywiadu Frasyniuka (Frasyniuk: „Okazuje się, że dzięki tej zafałszowanej nazwie [chodzi o nazwę Fundacji] pan Fijak próbuje dotrzeć do teczek, by stały się one jego orężem w walce politycznej„), jak postępował proces przerabiania Fijaka we wroga publicznego numer jeden i jak duże znaczenie miała interpretacja intencji Fijaka, a nie jego rzeczywiste działania. Podobnie zrobiono później z Wildsteinem. Fijaka udało się pozbyć dość łatwo, wystarczył list do Kieresa zaniepokojonych: Kozłowskiego, Hennelowej i Onyszkiewicza, którzy apelowali o zmianę procedury udostępniania akt IPN naukowcom, IPN grzecznie odpowiedział, że dostęp do akt reguluje ustawa a nie prezes, ale żeby załagodzić sytuację Kieres udał się do Krakowa, po tej wizycie UJ dokonał reorganizacji zespołu badawczego, już bez Fijaka. Utrącenie Fijaka Wojciech Czuchnowski, już wtedy samorodny antylustracyjny talent, uczcił tym oto artykułem.
Sprawa Fijaka pokazała, że wystarczy odpowiednie nagłośnienie „afery” żeby poważnie pomieszać szyki grzebiącym w teczkach. Przecież zespół Fijaka został utworzony przy uniwersytecie, oprócz Fijaka było sześciu historyków, program badań zaakceptował IPN a mimo to udało się przedstawić całą sprawę jako polityczną inicjatywę jakiegoś oszołoma. Dziwię się, że profesorowie i UJ potulnie dali się potraktować jak polityczni zadymiarze. Jedynym plusem tej całej sprawy jest możliwość przekonania się jak bardzo Kraków się trzęsie przed teczkami. Zresztą trzęsie się od dawna bo to właśnie z Krakowa trwa nieustannie „ostrzał twierdzy IPN” – Antoni Pawlak (zresztą kumpel Karkoszy i znanego agenta SB Edwina Myszka), Jan Widacki (etatowy obrońca esbeków), Andrzej Romanowski, Krzysztof Kozłowski – zawsze na pierwszej linii teczkowego frontu. Można chyba zaryzykować tezę, że jeśli zrobiono taką awanturę o to, że Fijak może grać teczkami w roku wyborczym, to znaczy, że ktoś sobie zdawał sprawę, że Fijak znajdzie w tych aktach coś dla jakiegoś środowiska politycznego niewygodnego. Ciekawe czy i tym razem odwiedziła kogoś jakaś usłużna „anonimowa kobieta”. Wcale się natomiast nie dziwię, że przekonawszy się o skuteczności teczkowego awanturnictwa wkrótce postanowiono pójść za ciosem.