Jerzy Targalski: Pozbycie się pani Gersdorf jest dużym sukcesem.
Chciałoby się rzec – jaka władza, taki sukces. Na razie udało się co prawda wprowadzić zamieszanie kompetencyjne i doprowadzić do sytuacji, w której nie wiadomo kto szefuje jednemu z kluczowych konstytucyjnych organów, ale z odtrąbieniem pozbycia się Gersdorf bym jeszcze poczekała. Długo poczekała. Niewykluczone, że ten sukces okaże się sukcesem na miarę innego niedawno fetowanego – wycofania się z ustawy o IPN po miesiącach zbierania bęcków z każdej strony. Jestem przekonana, że jeszcze przed nieudanym odesłaniem w stan spoczynku Gersdorf zaczęło się kombinowanie jak uniknąć katastrofy większej, niż już jest. Klakierzy władzy mogą świętować w mediach zwycięstwo, ale cena jaką wszyscy za nią zapłacimy jest na tym etapie trudna do oszacowania, a kto wie czy największe koszty tego manewru poniesie sam „zwycięzca”. A co właściwie wygrał? Targalski uważa, że sukcesem jest samo pozbycie się Gersdorf. Nawet jeśli ostatecznie się jej pozbędą – a to wcale nie jest oczywiste bo już po kilku dniach widać, że władza nie ma żadnego pomysłu na przychodzącą do pracy prezes – będzie to sukces tylko, jeśli w sprzątaniu Sądu Najwyższego chodziło wyłącznie o prywatną rozprawę Kaczyńskiego ze znienawidzoną przez niego Gersdorf. Żadnego innego celu, poza upokorzeniem Gersdorf, nie osiągnięto i nawet nie ma go na horyzoncie, bo przecież skład Sądu Najwyższego nie ulegnie większej zmianie, a na powołanie swojego prezesa PiS będzie musiał jeszcze długo poczekać. Po co więc jemy tę żabę? Ponieważ nikt nie wskazuje żadnych merytorycznych powodów, trzeba przyjąć wersję optymistyczną – chodziło wyłącznie o zaspokojenie prywatnej antypatii prezesa, może z drobnym bonusem w postaci pokazania reszcie środowiska prawniczego kto tu rządzi i kto naprawdę wszystko może.
Jest to, niestety, wersja optymistyczna, choć kompromitująca dla władzy i niebezpieczna dla państwa. Bo alternatywa jest jeszcze gorsza. Jeśli nie względy merytoryczne, i nie foch prezesa, trzeba by poważnie potraktować sugestie, że może chodzić o zabezpieczenie wyniku następnych wyborów. Historia III RP zna przecież taki przypadek. W 1995 roku to Sąd Najwyższy de facto zaklepał prezydenturę Kwaśniewskiemu, odrzucając wyborcze protesty w sprawie oczywistego i ordynarnego „kłamstwa magisterskiego” kuriozalnym i obrażającym inteligencję uzasadnieniem. „Sąd Najwyższy uznaje, że wykształcenie kandydata było istotnym elementem kształtowania preferencji wyborczych. Jednakże żadne badania nie formułowały tezy, iż chodzi w tym zakresie o wykształcenie wyższe. Zasadniczo pojęcie wykształcenia było odnoszone do posiadania odpowiednich kwalifikacji zawodowych, kompetencji”. Gdyby wtedy w Sądzie Najwyższym orzekali uczciwsi sędziowie, gdyby ci uczciwi nie zostali przegłosowani, mogłoby nie być pierwszej kadencji Kwaśniewskiego. Na razie takie machlojki wyborcze nam nie grożą, bo – jak zauważył sam Targalski – „żeby się nie okazało, że nowych sędziów będzie garstka i zostaną zdominowani przez tych starych” – ale o względny komfort pewności, że chodzi tylko o osobistą niechęć prezesa do pani prezes naprawdę trudno.