Były tam jakieś bijatyki, były jakieś ścieżki zdrowia, ale generalnie rzecz biorąc, najczęściej jednak dochowano jakiejś kultury.
Adam Mazguła
A tak tamten czas wspomina Ewa Kulik-Bielińska we wstrząsającym tekście Mai Narbutt „Musimy kończyć. Kop sobie grób” opublikowanym kilka lat temu w Rzeczpospolitej.
„Od chwili wprowadzenia stanu wojennego przez pięć lat ukrywania się Ewa Kulik-Bielińska zbierała informacje o tym, czego może się spodziewać, gdy wpadnie. Miesiąc po zatrzymaniu oficer SB oświadczył, że „jeśli będzie grzeczna”, zawiozą ją na pogrzeb brata, który popełnił samobójstwo. W ten sposób dowiedziała się o jego śmierci, choć łudziła się wtedy, że chodzi tylko o to, by ją psychicznie złamać. Okoliczności śmierci brata kryją mroczną zagadkę. Nie ma raczej wątpliwości, że rzeczywiście odebrał sobie życie, nie wiadomo jednak, co go ostatecznie załamało i dlaczego ciało odnalazł mężczyzna, którego później widziano, jak pobiera pieniądze w krakowskiej komendzie milicji. – Wiedziałam, że będą mnie obrażać. Seksualne aluzje pod adresem zaangażowanych w opozycję kobiet były w latach osiemdziesiątych ulubioną metodą esbeków. I mnie również mówiono, kogo „obsługiwałam”. Najlepszą ripostą było udawanie, że obelgi nie robią najmniejszego wrażenia, po powrocie do celi mówiłam więc beztrosko, że jednego mężczyzny mi mało, musiałam mieć całą Regionalną Komisję Wykonawczą „Solidarności”. Tę metodę upokarzania stosowano zwłaszcza w stosunku do kobiet z otoczenia Czesława Bieleckiego. – Kiedy wpadł Czesiek Bielecki razem ze swoją narzeczoną i łączniczkami, potraktowano je wyjątkowo brutalnie – mówi Ewa Kulik-Bielińska. – Być może dlatego, że budził szczególną nienawiść esbeków. Do łączniczek mówiono więc „ty, k… „, urządzano im konwejer, czyli trwające wiele godzin przesłuchanie, podczas którego krzyczano na nie, gdy na chwilę chciały wstać. I cały czas szydzono, że ich rola polegała na pełnieniu seksualnych usług wobec „tego Żyda”. – Miałam łącznika, cichego, skromnego robotnika. Chcąc zmusić go do ujawnienia kontaktów, wywieziono go nad Wisłę, przypalano papierosami, pobito i oblano benzyną. Nic nie powiedział. Było wielu cichych bohaterów”.
Trudno mieć pretensje do pana Mazguły, że broni swojego życiorysu i tłustej emerytury. Trudno, bo porządni ludzie nie stali wtedy po stronie, po jakiej on stanął. Szkoda, że często stają po tej stronie dziś, podpisując się razem z Mazgułą pod apelami, bagatelizując przeszłość prokuratora Piotrowicza, organizując Jaruzelskiemu państwowy pogrzeb, czy wreszcie wbijając młodzieży do głowy takie mądrości jak ta Waldemara Kuczyńskiego, który przekonywał, że stan wojenny to właściwie był dobrodziejstwem. „Na szczęście młodzież twierdzi, że braliśmy w dupę mniej więcej tak samo, jak inne narody i że obity tyłek nie jest żadnym powodem do dumy. Bo jeszcze warto by się zastanowić ile razy sami go bez sensu nadstawialiśmy myśląc, że to opancerzona pięść. A jak ktoś próbował nam w tym przeszkodzić, jak margrabia Wielopolski (nieskutecznie) i generał Jaruzelski (skutecznie), to robił za zdrajcę i pachołka obcych.”. Nie umiem wybaczyć solidarnościowym elitom, że w 35. rocznicę stanu wojennego będziemy mieć w Warszawie dwa polityczne marsze – jeden z udziałem Piotrowicza, drugi z udziałem Mazguły – które znowu wypchną z mediów tych, których powinniśmy tego dnia godnie wspominać.