Piotr Pacewicz: Ta próba samobójcza nie powinna być argumentem w sporze politycznym, bo to urąga zdrowemu rozsądkowi. (…) I jeszcze jedno. Pisanie o samobójstwach to igranie z ogniem. Badacze społeczni zauważyli, że gdy wiadomość o głośnym samobójstwie trafia na pierwsze strony gazet, gwałtownie rośnie liczba…wypadków drogowych. Socjolog David Philips nazwał to „efektem Wertera”, nawiazując do dzieła Wolfganga Goethego, które wywołało epidemię samobójstw (było nawet zakazane w niektórych krajach). Z analizy statystycznej wynika, że w USA każde głośne samobójstwo kosztuje życie – aż trudno w to uwierzyć – 58 innych Amerykanów. Wielu z nich zabija się, ukrywając swój zamiar, by rodzina dostała odszkodowanie. Stąd ten wzrost „przypadkowych” katastrof samochodowych. Tym bardziej trzeba być delikatnym, pisać jak najmniej.
To fragment artykułu opublikowanego w Gazecie Wyborczej po samobójczym podpaleniu się Andrzeja Ż. przed kancelarią premiera Donalda Tuska kilka lat temu. Dzisiaj, poza naprawdę nielicznymi dziennikarzami apelującymi o umiar w eksploatowaniu tragicznej śmierci Piotra S., który kilka tygodni temu podpalił się pod Pałacem Kultury, próżno szukać w mediach tamtej troski o ewentualny „efekt Wertera”. Przeciwnie, czytając komentarze do samobójczej śmierci „zwyczajnego szarego człowieka” można odnieść wrażenie, że dawno nikt nie zrobił więcej dla Polski a tragiczna samobójcza śmierć urasta to rangi politycznego przełomu, który odwróci bieg historii. Otóż nie odwróci, choć po prawdzie takim oczekiwaniom trudno się dziwić.
Jakkolwiek paradoksalnie to brzmi – antypisowska opozycja znalazła wreszcie lidera, którego nie musi się wstydzić. I piszę to bez cienia ironii. „Był profesjonalistą. Rzetelny, perfekcyjny, otwarty na nowe wyzwania. Zawsze spokojny. Ciągle poszukujący. Wyśmienity partner w pracy, w znajdowaniu nowych rozwiązań. Jeśli zdecydował się podjąć jakiegoś zadania, mogłam spać spokojnie. Wiedziałam, że będzie wykonane na najwyższym poziomie. Takie miał zasady. Tak współpracował. Dla mnie był wzorem patrioty naszych czasów. Pracującego na rzecz zmian, na rzecz dobra wspólnego.” – tak Piotra S. wspomina współpracująca z nim Barbara Imiołczyk i naprawdę musiałabym długo przeglądać w głowie kolejne szeregi polityków najważniejszych partii, żeby znaleźć w nich kogoś, do kogo pasowałaby taka charakterystyka. Nic dziwnego, że śmierć Piotra tak bardzo poruszyła zwykłych ludzi, i nic dziwnego, że opozycja chciałaby go wciągnąć na swoje sztandary. Ale może zamiast eksploatować do granic dobrego smaku tragiczną śmierć obywatela, który do tej pory był politykom niepotrzebny, warto rozejrzeć się i podobnych mu poszukać wśród żywych i nauczyć się oddawać im głos za życia. Ale to dużo trudniejsze niż deklarowanie, że „nigdy nie zapomnimy” jego przesłania i już od jutra wszystko się zmieni.
Obawiam się, że śmierć Piotra S. zmieni polską politykę tak samo jak zmieniła ją śmierć Marka Rosiaka, po której też wszystko miało być inaczej. Nie było. Nie jest. Jedyne co polskiej polityce przyniesie niedobra śmierć dobrego człowieka to nowy zestaw „argumentów” do okładania się w wojnie polsko-polskiej. Jestem pesymistką, jedyny optymizm na jaki mnie stać to nieśmiała nadzieja, że hołdy składane dzisiaj panu Piotrowi nie ośmielą kolejnych. I że oskarżenia, jakie dzisiaj padają pod adresem rządu, nie sprowokują nikogo do pomszczenia tej niepotrzebnej śmierci.