Rok 2009. Paweł Zyzak, wówczas szeregowy pracownik Instytutu Pamięci Narodowej wydał swoją głośną książkę „Lech Wałęsa, idea i historia”. Książka była jego pracą magisterską, napisaną jeszcze zanim dostał pracę w IPN-ie, w której Instytut nie miał najmniejszego merytorycznego, organizacyjnego ani finansowego udziału. Zyzak wydał ją w niezależnym wydawnictwie a cały związek IPNu sprowadzał się do tego, że w momencie ukazania się książki Zyzak w nim pracował, zresztą na kończącej się właśnie umowie. Nie przeszkodziło to jednak ówczesnemu premierowi Donaldowi Tuskowi kierować publicznych i nawet niespecjalnie zawoalowanych gróźb pod adresem Instytutu.
Chcę zaapelować do pracowników IPN i historyków, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać, jeśli tak to będzie dalej wyglądało. Nie dziwię się, że dziś w Polsce narastają coraz większe emocje wokół IPN. Ci, którzy nadużywają cierpliwości Polaków i pieniędzy publicznych, sami stanowią dla tej instytucji największe zagrożenie. Jeśli to się nie zmieni, to takie zagrożenie może stać się faktem.
Był nawet pomysł zwolnienia prezesa IPN, Janusza Kurtyki ale ostatecznie ograniczono się do publicznego zrugania. Oberwało się też Uniwersytetowi Jagiellońskiemu, na którym Paweł Zyzak obronił swoją pracę magisterską. Minister szkolnictwa wyższego wysłała do Krakowa nadzwyczajną kontrolę mającą sprawdzić magisterkę Zyzaka. „Nikt nie ma prawa zatruwać życia publicznego, za pieniądze podatnika” – tak o kontroli na uniwersytecie mówił premier. Rząd Tuska próbował też obciąć uniwersytetowi dotację o 200 milionów, nieoficjalnie mówiło się, że ma to być kara za Zyzaka. Ostatecznie Senat obronił 200 milionów dla uniwersytetu, ale – jak w starym dowcipie – „niesmak pozostał”.
Rok 2017. Tomasz Piątek wydaje swoją głośną książkę „Macierewicz i jego tajemnice”. Nie czytałam, nie oceniam, mam świadomość licznych zastrzeżeń do tej publikacji, podnoszonych choćby przez mojego redakcyjnego kolegę Wojciecha Wybranowskiego w poprzednim numerze. Tym bardziej dziwi, że mogąc podważyć wiarygodność publikacji, minister wybiera podobną drogę jak Wałęsa i Tusk kilka lat temu. Zamiast merytorycznego odniesienia się do przekłamań i – ewentualnie – skierowania sprawy na drogę cywilną, tak jak musiałby zrobić każdy z nas w podobnej sytuacji – minister nasłał na autora podległą swojemu koledze z rządu prokuraturę. Bo książka podobno godzi w obronność Polski, tak jak wcześniej godziły w obronność Polski publikacje o Bartłomieju Misiewiczu, bo je też minister Macierewicz zgłosił do prokuratury.
Chciałabym dostrzec zasadnicze różnice między zachowaniami tych polityków, z których każdy by się zapewne obraził za takie zestawienie. Ale czy nie jest uderzające z jaką łatwością każda władza sięga po knebel, jeśli tylko ma go pod ręką?
Tusk, jak cała III RP, nie bronił Wałęsy tylko mitu okrągłego stołu – a więc kłamstwa. Natomiast cała sprawa Misiewicza jak i tysiące zarzutów przeciw Macierewiczowi stawianych odkąd pamiętam są jeśli nie kłamstwami to manipulacjami.
Odkąd pamiętam też, w Polsce była zadziwiająca liczba dziennikarzy, którzy porównywali do siebie sprawy mogące sprawiać wrażenie podobnych jedynie dla osób zupełnie niezorientowanych w polityce albo podatnych na sugestie.
Myślę, że początkowo takie podejście do debaty publicznej było kreowane świadomie, ale później młodzi dziennikarze przejęli ten styl wmawiając sobie, że jak przestaną odróżniać prawdę od kłamstwa do będą obiektywni.
Mam wrażenie, że Panią też ta moda dopadła.