Francuski parlament uchwalił ustawę, wprowadzającą kary w wysokości 1500 euro za korzystanie z usług prostytutek, przewidującą grzywny w wysokości 1500 euro dla klientów prostytutek. W przypadku recydywy grzywna może wynieść aż 3750 euro w przypadku recydywy, alternatywną lub dodatkową karą mają być kursy „uwrażliwienia na kupowanie usług seksualnych”, organizowane przez posiadające odpowiedni certyfikat stowarzyszenia.
„To wielki krok naprzód w kierunku poszanowania istoty ludzkiej i praw kobiet”, cieszył się na twitterze francuski premier, choć wprowadzeniu ustawy towarzyszyły protesty samych prostytutek, przekonujących, że prostytuują się dobrowolnie, a ustawa ograniczając popyt na ich usługi znacznie zmniejszy ich dochody. Z kolei organizacja Lekarze bez Granic ostrzegała, że zepchnięcie prostytucji do podziemia zmniejszy bezpieczeństwo prostytutek, w trosce o które ustawę przepchnięto. Co ciekawe, inaczej niż w przypadku aborcji, forsująca ustawę lewica zapomniała na chwilę o haśle „moje ciało, mój wybór”, a sam fakt, że karalność nie zlikwiduje prostytucji, tylko zepchnie ją do podziemia nie była wcale argumentem za odstąpieniem od niej. Francuzi – podobnie jak cztery inne europejskie kraje -zafundowali więc sobie prawną schizofrenię, w której prostytucja jest legalna dla prostytutki, ale karalna dla jej klienta, i to bez względu na to czy prostytutka z której skorzysta padła ofiarą przemocy sutenera czy przeciwnie – robi to z przyjemnością (tak, tak, są takie chore przypadki), a przynajmniej z zadowoleniem z zarabianych własnym ciałem pieniędzy. A to wszystko w społeczeństwie coraz bardziej akceptującym „miękkie” formy prostytucji, takie jak „sponsoring” będący przecież tylko ładną nazwą najstarszego zawodu świata. Głosząca wolność wyboru lewica w przypadku prostytucji postanowiła chronić kobiety przed ich własnym wyborem, i wbrew ich woli. Można i tak.
Francuscy klienci prostytutek i tak mają szczęście, że skończy się tylko na grzywnach, lewaccy „obrońcy kobiet” mogli pójść na całość i każdego miłośnika płatnego seksu automatycznie oskarżać o gwałt. Odkąd postępowe środowiska twórczo przedefiniowały gwałt, można bezwiednie zgwałcić kobietę nawet o tym nie wiedząc, wystarczy, że w głębi duszy nie miała ochoty na seks, nawet jeśli ostatecznie się zgodziła, a fakt bycia gwałconą dotarł do niej po latach.
„Definicja gwałtu oparta na koncepcji autonomii seksualnej uznaje za gwałt każdą sytuację, w której nie była wyrażona entuzjastyczna zgoda na zbliżenie. Byłam wielokrotnie zgwałcona. Gwałcił mnie mój partner, w naszym domu. Mówił, że mnie kocha, ja też tak mówiłam. Wierzyłam, że mężczyzna, partner, ma swoje prawa, a ja nie mam prawa odmawiać, a jeśli nawet odmówię, to on zawsze może to zlekceważyć”
– tłumaczyła w Gazecie Wyborczej Ewelina Seklecka. Jeśli więc zgoda prostytutki nie była „wyrażona entuzjastycznie”, był to gwałt.
Zaskakuje łatwość z jaką feministki zaskakująco przerzucają odpowiedzialność za indywidualne decyzje kobiet dotyczące ich ciała na mężczyzn, na tę okoliczność zawieszając własne hasło „moje ciało, mój wybór”. Wygodne, ale strasznie zakłamane. I obraźliwe dla kobiet, które są sprowadzane do bezwolnej istoty, z którą mężczyzna „coś robi”. Nawet jeśli robi tylko to, na co mu kobieta pozwoliła. A my naprawdę nie jesteśmy takie bezwolne, za jakie nas mają feministki.