Donald Tusk:Mój profesor mówił: uniwersytety są po to, żeby przekraczać pewne granice. I powiedział mi wtedy: nie wiem czy pana uchronię przed usunięciem z uczelni, ale niech pan przekracza granice.
Tak były premier komentował awanturę wokół uniwersyteckiego wystąpienia swojego „przedskoczka” Leszka Jażdżewskiego. Gdy 10 lat temu Paweł Zyzak obronił na Uniwersytecie Jagiellońskim pracę magisterską o echu Wałęsie, rząd Tuska nasłał na uniwersytet kontrolę „w związku z nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego ujawnionymi w artykułach prasowych i szerokiej debacie publiczne” i był to pierwszy przypadek w historii Państwowej Komisji Akredytacyjnej gdzie zbadano jedną konkretną pracę magisterską. Platforma podjęła też próbę ukarania uniwersytetu obcięciem mu dotacji, ukarany miał być też Instytut Pamięci narodowej, który książkę wydał. „Za pieniądze publiczne w Polsce nikt nie ma prawa kłamać, nikt nie ma prawa oczerniać Lecha Wałęsy, nikt nie ma prawa zatruwać życie publiczne” – odgrażał się wtedy Tusk, dzisiaj gorący zwolennik przekraczania granic na uniwersytetach. Pod warunkiem, oczywiście, że się wie jakie granice wolno aktualnie przekraczać. Niektórzy zdają się wierzyć, że „Tusk się wściekł” słuchając antykatolickiego hejtu Leszka Jażdżewskiego. Być może nawet tak było, ale z pewnością nie miał pretensji o treść i formę jego wystąpienia, co najwyżej – o to jak skutecznie mu ukradł długo planowany comeback. Polityk, który kiedyś był posiadaczem najbardziej imponującego domowego ołtarzyka, co rok wywoził swoją partię na rekolekcje i wymyślił pojęcie „kościoła łagiewnickiego” dzisiaj podłączył się pod antyklerykalną rewolucję i dyskretnie ustawia się na jej czele. Na razie jeszcze tak, żeby móc się w razie czego odciąć, tak jak kiedyś odcinał się od innych podobnie używanych postaci.
Trudno się jednak nie uśmiechnąć, gdy przy okazji zatrzymania Elżbiety Podleśnej – nawiasem mówiąc będącego nie tylko gorszącym pokazem siły i ewidentnym nadużyciem władzy ale także gigantycznym błędem politycznym – cytuje Woltera i z troską pochyla się nad perspektywą ukarania Podleśnej, wznosząc się przy tym na wyżyny patosu. „Polska będzie wolnościową demokracją – taką, o jaką walczyliśmy – póki nikt nikogo nie będzie straszył, prześladował, więził za przekonania, ekspresję myśli czy artystyczną wrażliwość”. Ładnie powiedziane, aż by się chciało, żeby autor tych słów – nota bene chyba jedyny na świecie premier, który pozwał gazetę za żart primaaprilisowy – wrócił do władzy i pousuwał z prawa wszystkie przepisy, które za jego rządów pozwalały masowo karać za skandowanie „Donald matole”. Człowiek niemający nic przeciwko surowym karom za nazwanie go „matołem” jest mało przekonujący w pozie współczesnego Woltera.